Świat pełen jest miejsc do odkrycia.
Nie w sensie geograficznym, ale estetyczno emocjonalnym. Możemy odkrywać go na ekranie wielocalowego telewizora, czytając książki, oglądając wystawy.
Są jednak ludzie, którym to nie wystarcza.
Mam pecha i jednocześnie szczęście należeć do tej grupy. Ciągnie mnie w świat.
Mawia się, że nałogowi podróżnicy przed czymś uciekają i za czymś gonią.
Mogę się zgodzić tylko co do własnych motywacji.
Mam apetyt na świat. Uciekam przed rutyną. Mechanicznym powtarzaniem codziennych rytuałów, dzień za dniem, tydzień za tygodniem…
A za czym gonię? Przygoda to niedokładne określenie moich pobudek. Gonię za światem, by zobaczyć jak najwięcej. Tego bliskiego i najdalszego. Zielonego, szarego, białego.
Tym razem padło na biały.
Longyearbyen to najdalej wysunięte na północ miasto ( raczej miasteczko) na półkuli północnej.
Archipelag Svalbard na morzu arktycznym to miejsce gdzie niedźwiedzie polarne chodzą po ulicach i nie jest to metafora.
Początek października a atmosfera śnieżna i mroźna.
Pierwszy dzień wyprawy był czasem na poznanie miasteczka, lokalnych sklepów i integrację grupy.
A gdzie najlepiej się integrować? Oczywiście próbując lokalnych specjałów.
Było egzotycznie, ale bez pokonywania smakowych oporów i barier. Można było wybrać wieloryba, renifera, fokę i oczywiście łososia czy dorsza.
Mój głód egzotyki dał się skusić roladkami z wieloryba. Piękne danie, malowniczo podane, smakowało dobrze. Nie oszołomiło, ale może trzeba przywyknąć.
Oczywiście wypadało spróbować miejscowego piwa. Małe ilości, ale w pełnej palecie barw.
Potem długi spacer i odsypianie dwóch lotów, którymi tu dotarliśmy.
Ciekawostka dnia!
Wchodząc do hotelu, biura czy restauracji zdejmujemy buty i zostawiamy w holu.
Popitalamy na bosaka. W skarpetkach.
Przy każdym wyjściu zastanawiałam się, czy ktoś nie wybrał sobie moich butów.
Zdziwienie dnia- każdy pilnuje własnych. I butów i spraw.
A jutro?
Jutro też niesie nowe przygody, ale raczej w butach.
Komentarze