
Na górską wspinaczkę można popatrzeć jak na metaforę codzienności.
Nie tak dawno musiałam przebrnąć przez zestaw rozszerzonych pakietów urzędowych. Spraw na pierwszy rzut oka niezałatwialnych. Wypisywałam mrożące krew w żyłach kwestionariusze, zbierałam reprymendy za błędy w urzędzie skarbowym, starostwie, gminie. Z uporem maniaka domagałam się załatwienia moich spraw. Wspinałam się na górę urzędniczych hierarchii. Z niespotykaną cierpliwością i bolesną pokorą. Nie mogłam się wypiąć, obrazić, odpuścić, bo sprawy należały do tych z serii „być albo nie być”.
I niczym wspinaczka na Małą Rawkę, Dużą Rawkę, Krzemieniec, urząd za urzędem, sukcesik za sukcesikiem….
Wlazłam na tę górę. Odtrąbiłam szczęśliwy finał pierwszego etapu górskiego. Bo dziwnym trafem zapowiada się ultra maraton górski. ( Oby nie nocny.)
W tym wszystkim trafiają się pozytywy. Na przykład trzydniowe okienko pogodowe w listopadzie. I Bieszczady, choć już bezlistne, to jednak kolorowe i słoneczne. Ot taki szczęśliwy splot.
I towarzysze podróży, jakby z tej samej bajki. A przecież czynnik ludzki jest nie do przecenienia. W pewnym wieku ważnym staje się nie tylko „gdzie”, ale istotne też jest „z kim”.
A Bieszczady, jak Bieszczady. Piękne niezmiennie, wciąż dzikie, mimo prób oswajania.
Na szczęście nie każdemu chce się w dzicz, w listopadzie, bo deszczowa wspinaczka w Bieszczadach to raczej sport ekstremalny. Nie mniej jednak, warto. Bardzo warto.
Komentarze