Bieg na OWM

Tegoroczny bieg na OWM był dla mnie dziwny. Wyjątkowy, przełomowy, trudny. Przemyśliwałam sobie czekając na start różne sprawy. Głównie ostatnie trzy lata. W 2015 pobiegłam tu pierwszą taka dużą imprezę. Przygotowywałam się do niej trzy miesiące, jadąc na entuzjazmie, nakręcona nowa pasją. Trenowałam popełniając wszystkie błędy początkujących biegaczy. Bardzo precyzyjnie, nie pomijając żadnego. Stanęłam na starcie, nowicjuszka tuż po pięćdziesiątce. Czy miałam tremę? Oczywiście, gigantyczną. Czułam się obco w wielkim mieście, wśród biegaczy wytrawnych, obytych w tego typu imprezach. Przynajmniej takie odnosiłam wrażenie. Ludzie najczęściej w grupkach, a ja sama. No cóż, moje ciotki psiapsiuły, już wnuczkowe, brydżowe i zdecydowanie zasiedziałe.

Po trzech latach przerwy na chemię, operacje, i dłuugie dochodzenie do jako takiej formy, znów stałam w cieniu narodowego.

Kiedy jeździłam na chemię, za każdym razem tuż obok obecnego miejsca startu, myślałam sobie o tym pierwszym biegu i jak bardzo chciałabym przeżyć to jeszcze raz. Popatrzeć na pierwszych zawodników na wózkach, ruszających na swoją trasę, przy wtórze oszałamiającego aplauzu. Obserwować maratończyków z zazdrością i podziwem. I z nadzieją, że może kiedyś ja też… Byłam chora, były inne priorytety, ale marzenia pozostały. Bieganie było tym wytęskniony sygnałem, że nareszcie wszystko jest ok.

I stałam znów w tłumie ubranych w białe koszulki biegaczy. Raczej nw końcówce, bo bądźmy szczerzy, z tą formą nie jest złoto i diamentowo. Ale byłam tam. Serce waliło mi jak wściekłe. Boże, jestem tutaj. Udało się.

Historia zatoczyło krąg i spełniło się kolejne marzenie.

Na ostatnich nogach przekroczyłam linię mety. Dostałam wodę, banana i medal! Dostałam nadzieję, wiarę i moc. Słońce świeciło jak wściekłe, megafony coś gadały, dokoła gromady tych co jak ja zarazili się bieganiem. I znów jest plan. Cichy i zdradziecki, żeby pokusić się o półmaraton. Na razie tylko tyle. Czemu tylko?

Kilka dnie temu rozmawiałam ze znajomym o bieganiu. Że super, wysiłek duży, 10km oki, połówka też do osiągnięcia, ale maraton to już przesada. On nie z tych biegających. I tak przytakiwałam, że w sumie to trzeba zdawać sobie sprawę z ograniczeń ciała, wieku, płci, długości( krótkości) nóg i innych pierdół. I prawie w to uwierzyłam. Los zsyła jednak czasami podpowiedzi czy jakieś tam przesłania. Każdy odbiera je na swój sposób, dostrzega w nich znaki lub nie.

Jeszcze przed biegiem weszłam do przebieralni, żeby ciut się ogarnąć. I na wejściu zobaczyłam dwie rozmawiające Panie Biegaczki. Choć lepszym określeniem byłoby Babcie Biegaczki. Tak na oko siedemdziesiąt do wpółdoosiemdziesią. I pomyślałam, super, to znaczy, że przede mną kawał czasu na dobrą zabawę w bieganie. Kobitki dyszkę sobie machną. Ekstra.

Ale spojrzałam na leżące koło nich depozytowe worki z czerwonymi paskami. Kurcze, mój był niebieski. Wpakowałam się do szatni dla maratończyków. Jezuuu, Babcie to maratonki! Niesamowitość tego zdarzenie była kosmiczna. To Babcie startują w maratonie, a ja wkręcam się w jakieś przeszkody i ograniczenia. Jakie przeszkody? Jakie ograniczenia?
Syn powiedział mi kiedyś, Matka, pokonałaś raka, teraz jesteś nieśmiertelna. Zatem z tym proroczo długim czasem warto zrobić coś fajnego. Pomysłów mi nie brakuje.

A na razie: do biegu! gotowa!

Komentarze