Lucciola, czyli jak zostałam gwiazdą rocka

Któż nie miał szalonych marzeń. Pomysłów na alter ego, równoległą tożsamość, odmienną od obecnej tak bardzo jak tylko się da. Tych fantazji więcej rodzi się w młodych duszach i umysłach. Im bardziej dojrzewamy, tym bardziej uświadamiamy sobie szaloność tych kreacji.
Kim chce być przedszkolak? Strażakiem, kosmonautą, poskramiaczem lwów. A dziewczynka? Królewną, piosenkarką. ukochaną panią nauczycielką. Na bycie królewną, czy kosmonautą szanse są niewielkie. Inne opcje są ewentualnie do ogarnięcia.

Do pewnego momentu. Przychodzi jednak chwila , kiedy już mamy tę pewność, że na coś jest za późno. Że droga, jaką trzeba byłoby przejść jest zbyt długa, jak na posiadany do dyspozycji zasób czasu.

Ale, ale, ale.. Życie to taki psotnik i figlarz, potrafiący sypnąć z rękawa niespodzianką. Możliwością, by choć na chwilę stać się postacią z tych nierealnych myśli. Wejść na chwilę w rolę niezwykłą, niemożliwą, fantastyczną. Trzeba tylko odrobinę odwagi, taką bardzo, bardzo niewielką ociupinkę. I stanie się rzecz niezwykła.

A wszystko zaczęło się od muzycznych fascynacji syna. Oczywiście poszło za tym upodobanie do muzycznie działającej dziewczyny. I ta oto dziewczyna znalazła się ubiegłego roku na Lucciola Ladies Rock Camp. Czyli w tłumaczeniu na laicki- warsztaty rockowe dla starych dziewczyn. Przy czym to stare zaczyna się od pełnoletności i biegnie po linii czasu, biegnie i biegnie. Nie wiem jak dojrzała była najstarsza uczestniczka projektu, bo nie chodzi o rekordy. No więc moja latorośl pojechała odebrać swoją Lucciolę z warsztatu, pobył przez weekend, popatrzył i pomyślał. Z tymi przemyśleniami wróciła, a właściwie wrócili oboje. Trasa była długa, więc czas na kombinacje mieli. No i wykombinowali! Matka za rok jedzie na Lucciolę. Bez dyskusji, kombinacji i wymówek. To miało być coś co na pewno mi się spodoba. Opowieści zaintrygowały mnie i nawet nie pomyślałam, żeby stawiać opór. W planach wakacyjnych zaklepałam termin i wysłałam zgłoszenie. Do wyboru miałam zajęcia dla początkujących: perkusja, bas, gitara, wokal. Wybrałam to co wydawało mi się najłatwiejsze, czyli wokal. Dużo do powiedzenia miała tutaj ta drzemiąca we mnie mała dziewczynka, która chciała być piosenkarką, ta trochę starsza, zachwycająca się rockowymi wokalistkami, i ta prawie dorosła, w której te zachwyty nie osłabły. Ego robiło swoją robotę i podszeptywało, że to będą te chwile, kiedy poczuję się jak gwiazda rocka. Światła i kamery na mnie! Hura!

No i pojechałam. Był stres, bo marzenia i parcie na mikrofon to jedno, a umiejętności i możliwości wokalne, to bardzo drugie. Kiedy jednak powiedziało się A.. I tak dalej. 

No więc była praca nad wokalem. Mała grupa dziewczyn ( kobiet) z małymi lub żadnymi doświadczeniami. I ćwiczenia oddechowe, praca z głosem, śpiewanie z przepony. I zdecydowanie dobra zabawa w absolutnie babskim gronie. Bez oceniania, porównywania i zazdrości.
W tym samym czasie instrumentalistki pobierały swoje nauki. Dwa dni. Dwa dni by poznać podstawy, opanować instrument w sposób pozwalający coś zagrać. Szacun dla dziewczyn. Bo zagrały.

Po dwóch dniach spędzonych na pracy w grupach, nauczycielki nazywane klimatycznie Facetkami, dokonały czynu strategicznie mistrzowskiego. Dobrały nas w zespoły. I w jakiś taki magiczny sposób trafiały w dziesiątkę. Nie, nie magiczny. Profesjonalny.
I tak powstały cztery zespoły o bardzo intrygujących nazwach:
-Klapki w błocie – nazwa spontanicznie nawiązująca do aury towarzyszącej warsztatowi
-MEMM- będący połączeniem pierwszych liter dziewczyn z zespołu
-Manatki- chyba chodziło tu o małe Manaty
– Raven Fingers- najbardziej mroczny metalowy projekt obozu. Czyli na wokalu ja! Zadziało się, bo mój absolutnie wymarzony klimat.
A więc perkusja, bas i gitara. Czas na tworzenie własnych piosenek. Tak, tak, trzy dni na stworzenie trzech utworów. Muzyka, tekst, aranżacja. Nie wiem jak robią to ci sławni. Miałam napisać wielcy, ale to my byłyśmy wielkie, bo zrobiłyśmy to. Oczywiście z pomocą naszej osobistej facetki. ( Mari, dzięki za cierpliwość)

Dziewczyny komponowały, ja świadoma odpowiedzialności, pisałam teksty. Mroczne, dynamiczne, w sam raz by wydrzeć się na scenie, tak z całego serca i całej przepony. Zatem pierwszy utwór nosił tytuł „Krzyczę” i wszystko się zgadzało. Krzyczałam. Potem pojawiła się „Kraken”, a że kraken zły bo się wkradał w moje sny, też trzeba było na scenie pokrzyczeć. Na koniec dziewczyny skomponowały kołysankę, spokojną, dziewczęcą z wulkanicznym refrenem. Były próby, błędy, poprawki i stres. Bo oczywiście wszystko kończyło się koncertem na scenie, przed zgromadzoną licznie i generalnie obcą dla nas publicznością. Stres nie odpuszczał, ciągle zapominałam jakichś fraz tekstu, gubiłam się w którym momencie wchodzę z wokalem, czy jeden refren czy dwa, pilnować się basu, perkusji czy gitary? Wszystkiego na raz! I jeszcze jakaś choreografia, żeby nie stać na scenie jak kołek, czy inna mimoza. No i sceniczna stylówa! Przecież niedobory wokalne trzeba nadrobić rockowym image’m . Martensy, czarne kabaretki, koronki dały radę. Dziewczyny z zespołu również w klimacie. Na początek dobrze wyglądałyśmy. To na początek, bo występ zespołu Raven Fingers wymiatał! Był metal, był power, i szalejąca publiczność. Turbo perkusja, mega bas i spektakularnie widowiskowa gitara. I ja w tym wszystkim w roli gwiazdy, zdzierającej gardło ” Jestem jędzą jestem zołzą, siedem diabłów mam za skórą”.

Tak szukam teraz w głowie jak opisać emocje. To niełatwe, bo okazuje się, że łatwiej wykrzyczeć je przy muzyce. Oczyścić umysł z przekonań, że na coś w życiu jest za późno. Gdyby ktoś, jakieś dwa lata temu powiedział, że zaśpiewam na scenie z metalowym zespołem, swoje własne teksty, z dziewczynami czującymi moc muzyki, ze słodką perkusistką, delikatnie mroczną basistką i bawiącą się muzyką gitarzystką, chyba bym go wyśmiała. Tak oględnie mówiąc. W kilka dni stworzyłyśmy coś niewiarygodnego. Nie tylko „mój” zespół. Wszystkie były świetne. Rozumiały się na scenie, stworzyły świetne teksty do bardzo dobrej muzyki. Jestem w domu a po głowie chodzą mi „Wakacyjny hit”, „Żółw w plastikowej torebce”, czy „Smoczyca”. Muzyczne perełki, które mogły powstać tylko dlatego, że jakaś kobieta pomyślała kiedyś, że tworzenie muzyki może nie być elitarne. Że dzięki takim warsztatom nawiążą się muzyczne przyjaźnie. Kontakty, dzięki którym w muzyce pojawi się więcej kobiet. Bo kobiety maja talent, power i niesamowite muzyczne dusze.

Jeszcze kilka takich obozów i niech zadrży męski muzyczny świat.
Dziewczyny ruszają na podbój z gitarami, pałeczkami i mocnym głosem.
A dla mnie Lucciola była niesamowitą przygodą. Spełnieniem młodzieńczych snów ” o sławie” ( takiej na chwilę), kolejną okazją do poznania niezwykłych kobiet. Jeszcze raz dziękuję.

I na koniec, dla tych którym marzy się przygoda, zapoznajcie się ze stowarzyszeniem Kobieca Transsmisja, projektem Lucciola Ladies Rock Camp, projektem Karioka.
I na drugi koniec, skoro mam w ręku mikrofon ( pióro, klawiaturę..) bardzo specjalne podziękowanie dla Marilis Ritta Lin, Desert Bones, Light Horse, Dark Tornado. Dzięki Wam poszybowałam!

Dokumentacje fotograficzną, oraz powyższe zdjęcia wykonała Marta Rutkowska.

Komentarze