
Gdzie mieszka moje szczęście. Jak wygląda. Jakiego rozmiaru sukienkę nosi, jakie swetry lubi. Pije do śniadania kawę, herbatę lub mleko. Grywa na instrumencie, w szachy, tenisa. Lubi malarstwo klasyczne, nowoczesne, surrealistyczne.
Co wiem tak naprawdę o moim szczęściu.
Jest we mnie, czy w środku zupełnie innej osoby.
Zależne ode mnie czy od okoliczności, skrawków kosmicznej materii, brzęku złotych monet, śpiewu ptaków i szumu wiatru.
Szukam go aktywnie, tworzę, lub czekam, aż spadnie na mnie znienacka i przygniecie do ziemi, wyciskając powietrze z płuc.
Jeśli masz już wszystko, co dało się kupić, wywalczyć, ukraść, a nie czujesz się szczęśliwy, to nie masz nic. Jesteś żebrakiem błagającym o cokolwiek, co ożywi serce.
Miałem wszystko. Dobrych rodziców i w miarę dostatni dom. Nie jadałem na śniadanie truskawek w śmietanie, ani ptasiego mleka. Nie ubierałem w jedwabie i brokaty, zawsze jednak byłem syty i było mi ciepło. Dach nad głowa nie lśnił polerowana miedzią, ale był solidny. Chronił przed deszczem, słońcem i chłodem.
A ja wciąż czegoś szukałem. Słodszych owoców, bardziej majętnych przyjaciół, dziewcząt o dłuższych i złocistrzych włosach. Zajęcia przy którym mniej się zmęczę a zarobię więcej.
Śniłem o niebieskich migdałach. O złotym runie. O pałacu i księżniczce.
To tam upatrywałem spełnienia. W złocie i dostatku. W bezczynności, a może nawet władzy.
Kiepsko upływa życie, kiedy zupełnie się od niego odklejasz. Tworzysz fantazję, której energetyczny fantom wysysa energię, zasłania rzeczywistość, łudzi nadzieją.
Opuściłem dom, zabierając rodzicom niewielkie oszczędności. Źle mi z tym było, ale obiecałem sobie, że gdy już osiągnę szczęście i wszystkie przypisane do niego atrybuty, to zwrócę im z nawiązką, a oni wybaczą.
Za te nieuczciwie zdobyte pieniądze kupiłem u kupca strój. Z lśniącego fioletem jedwabiu, z wysadzanym ametystowymi kryształkami pasem i kołnierzem. Przystroiłem głowę tęczowym beretem i ruszyłem na dwór królewski.
Bez planu za to z nadzieją i wiarą w pozory i tupet.
Przechadzałem się po ogrodach oczekując, że zza kępy róż wyjdzie niespodziewanie księżniczka. Piękna, jak w opisujących ją poematach. Zachwyci się moim strojem, moimi jedwabiami i lśniącymi kamykami. I oczywiście zakocha się we mnie.
Los bywa przewrotny i często spełnia nasze życzenia, tyle że na własnych zasadach.
Skracając opowieść. Księżniczka się pojawiła. Nie była jednak kwintesencją piękna. Jasne włosy miały kolor niezbyt czystego piasku. Talia była wspomnieniem, a wystająca broda, niemal stykała się po środku twarzy z haczykowato wygiętym nosem. Dostrzegła mnie i nie miałem szansy by uciec.
Zostałem schwytany, doprowadzony przed oblicze króla i zmuszony do ożenku.
Nie masz specjalnie wyboru, jeśli z jednej strony stoi księżniczka z koszmaru, a z drugiej kat ostrzy topór.
Nie tak miało wyglądać szczęście. I nie byłem przygotowany na zapłacenie takiej ceny.
Po hucznym weselnym przyjęciu, miałem zostać doprowadzony do komnat księżniczki.
Poprosiłem o chwilę samotności w ogrodzie. Usiadłem na ławce i z twarzą skrytą w dłoniach, zapłakałem.
Wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Na ścieżce przede mną stanął staruszek. Niski, pomarszczony niczym bibułka, w stroju tak barwnym, że aż bolały oczy. Popatrzył ze zrozumieniem. Przysiadł obok, poklepał po ramieniu i rzekł, że może mi pomóc. Jednak za swą próżność i pychę muszę ponieść konsekwencją. Zgodziłem się na wszystko.
Podał mi mała fiolkę wyjętą z przepastnych fałd szaty, odkorkował i kazał wypić. Myślałem, że tylko śmierć wyzwoli mnie z oczekujących ramion księżniczki z koszmaru. Fiolka z płynem była potencjalnym zbawieniem.
Wypiłem.
Zaszumiało mi w głowie, eksplodowało w brzuchu i straciłem świadomość.
Obudziłem się stojąc w pisaku nad brzegiem morza. Nie myślałem jasno. Miałem wrażenie, że to sen i śni mi się że jestem koniem. To nie był sen. Może szumiało, piasek w którym zapadały mi się już nie nogi a kopyta, był wilgotny.
Byłem zagubiony i bezradny. Byłem koniem bez planu na powrót do ludzkiej postaci.
Być może tak już zostanie na zawsze. Być może moja kara znajdzie swój kres. Być może utknę na tej pustyni i skonał z głodu, pragnienia i samotności.
Gdy cię ujrzałem, wydawało mi się że to sen. Zjawa. Ale czymkolwiek byś była, nie byłbym już sam. Z poczuciem winy, proporcjonalnym do moich rozmiarów, z tym absurdalnym umaszczeniem i niepewnością czy dam radę jakoś się porozumieć.
Tak więc jesteśmy tu razem. Są pewnie po temu jakieś powody i wątpię by akurat zdecydował przypadek.
Kosmos ma swoją mądrość i pełni buntu nie potrafimy jej dostrzec.
Zdecydowałem zacząć od akceptacji. Skoro mam być koniem, to pewnie jest w tym głębszy sens. Jestem koniem i z czasem odkryję plusy tego stanu.
A kolor?
No cóż, zawsze lubiłem fiolety.
Komentarze