
Rozalia stała w progu. Korytarz biegł prosto, co dało się wyczuć bardziej niż zauważyć. Śiwatło było blade, lekko żółtawe i dobiegało.. Zdecydowanie nie wiadomo skąd.
Serce i umysł dziewczyny ciągnęły i pchały. Co prawda w tę samą stronę, czyli jedyną możliwą. Do przodu. Prosto, ciemnym korytarzem, wyłożonym tłumiącym kroki dywanem.
Posuwała się krok za krokiem, nie czując tego zupełnie.
Światło to jaśniało, to przygasało, wydobywając z cienia zarysy ram obrazów, zawieszonych na ścianach po obu stronach. Trudno było dostrzec co przedstawiały, bo jasne i ciemne pogmatwane plamy, nie były podobne do niczego.
Rozalia nie pamiętała skąd znalazła się w tym dziwnym miejscu. Czuła się trochę jak we śnie, jednak chłód, który czuła i delikatne burczenie w brzuchu, upewniało ją, że to jawa. Dziwna, ciemna, niepokojąca. Ale tylko z lekka.
Miała pewność, że nic jej nie śledzi, nie zagraża.
Ktoś lub coś, ma jednak oczekiwania. Coś musi zrobić, gdzieś dojść. Może kogoś uratować, może sama ma zostać uratowana…
Ma misję. Czy jednak sama ją wybrała, czy zdecydowano za nią?
Za każdym razem, kiedy próbowała sobie coś przypomnieć, słyszała w uszach pisk, podobny do drapania pazurem po szybie.
Odpuściła myślenie, jako dokuczliwy proces i dalej stawiała nogi, prawa, lewa, prawa, lewa.
Aż coś się zmieniło. Korytarz stał się szerszy i jaśniejszy, zupełnie jakby miał zamiar stać się pokojem.
I stał się. Wielką salą oświetloną pośrodku ogromnym żyrandolem dającym smętne fioletowe światełko. Ściany okalające pomieszczenie dawało się bardziej wyczuć niż dostrzec.
Jedyne co dawało się dostrzec bez żadnych wątpliwości, to drzwi.
A konkretnie dwoje drzwi, umieszczonych obok siebie. Jedne z klamką po prawej, drugie po lewej stronie. Wejście i wyjście, pomyślała Rozalia z nadzieją, że którekolwiek otworzy, to coś się zmieni.
Lewe drzwi miały kolor dojrzałej pomarańczy, ciepły i optymistyczny. Dziewczyna miała nawet wrażeni, że czuje lekką cytrusową woń. Prawe były brązowe, ale nie w odcieniu czekolady. Raczej starych gnijących liści o zmierzchu. Zapach też nie był ujmujący.
Zbliżyła się powoli i skierowała ucho w stronę tych pachnących pomarańczą. Usłyszała za nimi szum. Podobny do szumu fal, łagodnego szurania wody o piasek.
Już miała chwycić za klamkę, gdy coś kazało jej sprawdzić drzwi w kolorze błota i liści. Zbliżyła do nich ucho i to co usłyszała było zdecydowanie bardziej wyraziste. Szum drzew i śpiew ptaków. Łagodne trele, przeplatane muzyką wiatru grającego na listkach.
Cofnęła się o dwa, czy trzy kroki, popatrzyła na drzwi i już wiedziała…
Otworzyła brązowe, bo to czego nie widać jest zdecydowanie bardziej kuszące. A zza brązowych drzwi dobiegały odgłosy wabiące w głąb lasu. Rozalia wyobraziła sobie,że kiedy je otworzy znajdzie się na leśnej ścieżce. Tymczasem kiedy je otworzyła zobaczyła za nimi ciasny pokoik, w pokoiku stał stolik, a na nim pozytywka. To z niej dobiegały dźwięki ptasich głosów i szum wiatru..
Nic ciekawego pomyślała i odwróciła się z zamiarem wyjścia. Jednak drzwi, przez które przeszła, zdążyły się zamknąć. Ale wtopa, pomyślała zupełnie nieliterackim językiem. Mogłam w te pomarańczowe…
Bo sytuacja była bez wyjścia. Dosłownie. Drzwi nie były wyposażone w klamkę. Automatycznie też się nie otwierały, mimo, że dziewczyna trochę przed nimi podreptała.
Cóż technologia tu nie zawitała. W przeciwieństwie do mnie.
Z pozytywki nadal dobiegały sympatyczne odgłosy natury, jednak pomieszczenie, po którym w końcu zdecydowała się rozejrzeć, w niczym nie przypominało lasu.
Było dosyć spore, ściany były gładkie i pomalowane na szaro. Większą ich część stanowiły okna. Docierało przez nie sporo światła, jednak powłoka z jakiej je uczyniono, nie była przejrzysta. No cóż, ważne że jest jasno. Tylko w brzuchu burczało coraz mniej melodyjnie. Pomyślała o świeżo pieczonych bułeczkach. Z masłem i miodem. Westchnęła w głębokim poczuciu niedoli i zagubienia.
I wtedy to poczuła. Prawdziwy zapach świeżego pieczywa. Głodne wnętrze Rozalii aż skręciło się z tego ogromnego pragnienia zjedzenia bułeczki.
Rozglądała się w poszukiwaniu upragnionego koszyczka z pieczywem.
Stało. Jakim cudem nie dostrzegłam go wcześniej? Tylko, że w koszyczku nie było bułeczek. Było w nim pięć zielonych niewielkich jabłuszek. I to od nich bił ten nieziemski zapach pszennego pieczywa.
Co jest grane? Po raz kolejny niezbyt literacko zapytała samą siebie. Wzięła w dłoń owoc, popatrzyła, po raz kolejny wciągnęła w nozdrza sprzeczny z rozumem aromat.
A co mi tam i pokonując wszelkie obawy wbiła zęby w pierwszy z brzegu owoc.
Z otwierającymi się coraz szerzej oczami, przeżuwała kęs. Bo to co czuła w ustach, nie było ani jabłkiem, ani bułeczką….
Komentarze