Krakus sympatyczny jest i basta.
Każde miasto ma swoją specyfikę. Swój klimat, architekturę, naturę.
Ma też specyficzną duszę.
Różnice są trudne do zauważenia, jeśli jesteśmy tylko w jednym miejscu przez dłuższy czas. Trudno wtedy o wyłapanie kontrastu.
Natomiast, kiedy doświadczamy trzech miast w trzy dni, poznając je w tej samej sytuacji, to sprawa się klaruje.
A zatem od początku.
Pomysł, by wybrać się na trzy koncerty pod rząd, ulubionego zespołu, przemierzając od zarąbania kilometrów, pojawił się w szalonej głowie mojego syna. Mnie do szaleństw o podłożu muzycznym nie trzeba zbytnio namawiać. Jestem otwarta. Temat został przyklepany, bilety zakupione, noclegi zarezerwowane. Samochód zatankowany.
I w drogę.
Pierwszy był Gdańsk, z absolutnie niepowtarzalnym urokiem i klimatem. Klub muzyczny w portowej dzielnicy wpisywał się w nastrój.
B90, najmniejszy z zaplanowanych trzech. Szatnia ( co okazało się na końcu turnee) w bardzo przyjaznej cenie, 2 złote za sztukę odzieży. Standard. Fani sympatyczni, entuzjastyczni i życzliwi. Trzeźwi. Co też ma znaczenie.
Hotel w samym centrum starówki uprzedził przy rezerwowaniu, że z racji położenia będzie głośno. Było umiarkowanie. Dobre śniadanie. Jedna trzecia przygody zaliczona.
A potem było zdecydowanie słabiej.
Wrocław. Najpiękniejszy był Jarmark Bożonarodzeniowy. Do hotelu nijak nie mogliśmy trafić. Zero oznaczeń, numeracji, informacji. Przed wejściem do obiektu totalne rozkopy, rozpięte blokujące taśmy pod którymi trzeba było się wczołgiwać. Pościel na jednym z łóżek sprawiająca wrażenie używanej, Brzydko pachnąca kawa w zestawie dla gości. I jeszcze telewizja z totalną pixelozą. Nie dająca się oglądać. I gorąca woda w temperaturze letniej. Parking w sporej odległości od obiektu, w cenie, której nie zdradzę, bo wyjdę na rozrzutnego bogacza.
Centrum koncertowe A2, kolejka do wejścia na imprezę wypełniona fanami, „saportującymi się” napojami z procentami. Od piwa, po klasyczny wysokoprocentowy alkohol. Rozczarowało mnie, że tutaj nie da się przyjąć muzyki na trzeźwo. I totalna porażka, szatnia. Jeszcze nie spotkałam się z taką opłatą za średniej jakości obsługę. 5 złotych za sztukę. Tyle nie biorą nawet w operze.
Do tego słaba akustyka, zbyt niska scena. I poziom sympatyczności fanów, na delikatnie mówiąc, średnim poziomie.
Po tych doświadczeniach, obawialiśmy się finałowego Krakowa. Zupełnie niesłusznie. Kolejka do wejścia do klubu Studio spokojna i niepijąca. Szatnia za przyzwoite dwa złote w standardzie. Wysoka scena. Akustyka bez zarzutu.
I to co najważniejsze- ludzie. Fani z klasą. Nawet pan, który na moją nieśmiałą prośbę pozwolił mi stanąć przed sobą. Przy moim półtorametrowym wzroście, to dosyć istotne. Zostałam wręcz wciągnięta przed scenę. Ludzie, jesteście super.
Hotel malutki, czyściutki i sympatyczny. Obsługa dała nam wszelkie informacje, uprzedzając jakiekolwiek pytania. Pościel jak u babci, miła i gładka jak opłatek. Parking pod nosem. W telewizji wszystko, co kto lubi.
Wszystko idealne, by zabrać do domu same dobre wspomnienia.
Na poziom sympatyczności składa się wiele elementów. W krótkim czasie w podobnych okolicznościach doświadczyliśmy różnych emocji towarzyszących.
Tak więc Wrocław, o którym słyszałam wiele dobrego, zniechęcił mnie do powtórnych odwiedzin. Może miał pecha, a może mentalność mieszkańców jest właśnie taka. Niedopięty hotel, leniwy kelner i wiele innych drobiazgów.
Poziom sympatyczności oceniam jako najsłabszy.
Na drugim miejscu Gdańsk, choć go uwielbiam, to miał swoje niedociągnięcia. Nic nas jednak nie zniechęciło do powtórnych odwiedzin.
I w końcu Kraków. Bywam tutaj najrzadziej, ale to się pewnie zmieni.
Poziom sympatyczności Krakowa jest (dla mnie) na absolutnie bezkonkurencyjnym poziomie.
Bo o sympatyczności miasta decydują drobiazgi. Uśmiechy, drobne gesty, troskliwość wobec gości.
Ludzie.
Nie architektura i zabytki, bo to one przyciągają. Do powrotu zachęcają relacje.
Tak więc niniejszym ogłaszam Kraków zwycięzcą tegorocznej trasy koncertowej Powerwolf i oczywiście naszej.
Komentarze