Indie, jeden raz, to za mało

Są podróże, które po latach wracają we wspomnieniach, przypominają o sobie w snach.

W Indiach byłam ponad dziesięć lat temu. Była to jedna z moich pierwszych tak egzotycznych wypraw.  Już na lotnisku w Delhi poczułam się jak na obcej planecie. Kolory, gwar, temperatura, zapachy. I ogrom krzątających się wokół ludzi. Obdarowani łańcuchami aksamitek, z których wyłaziły małe robaczki, rozpoczęliśmy przygodę.  Północne Indie były obszarem niezbyt obleganym przez turystów.Nie wiem jak to wygląda teraz. Podstawowa infrastruktura była, owszem. Daleko jej do europejskich standardów, ale przecież nie leciałam ogrom godzin, by tarzać się w luksusach. Wilgotne szare ( choć kiedyś pewnie białe) ręczniki, wszechobecny kurz, a nawet karaluch w talerzu.

To wszystko drobnostka.

Byłam tam. Podziwiałam zabytki, kulturę, wierzenia wydające się dziwna bajką. Zachwycałam kolorowymi strojami kobiet, pochylałam głowę na biedą, żebrzącymi dziećmi, chudymi jak drabiny psami.

Oglądałam się za kroczącymi dostojnie ulicami, świętymi krowami.

Zdejmowałam buty przed wejściem do świątyni, choć królowały tam małpy i trzeba było patrzeć pod nogi, pilnując jednocześnie plecaka.

Oglądałam rytuały ślubne i pogrzebowe. Odwiedzałam sklepy, stragany i ogrody.

Dwoje oczu to za mało, by zobaczyć, poznać i zrozumieć ten świat.

Dziś na północ pewnie zawitała cywilizacja i postęp. Zawitali też turyści.

Dalej jednak w świątyniach królują wielorękie Boginie i słoniogłowi Bogowie.

A we mnie kiełkuje niepokojąca myśl, by może przeżyć tą przygodę jeszcze raz.  Jeśli tylko wystarczy czasu.

 

Komentarze