
Wybierając się w podróż, oprócz ciepłych rękawiczek, skarpet i żelu pod prysznic, zabieram coś do czytania.
Odkąd kilka lat temu stałam się szczęśliwą posiadaczką Kindle`a, lektury mam ze sobą pod dostatkiem. Tak na wszelki wypadek, gdyby pierwsze czytadło było kiepskie a drugie nudne, jest jeszcze kolejna opcja.
Podróż samolotem, już w drodze powrotnej umilała mi książka Beth Underdown „Czarownice z Manningtree”.
Oj dawno tak mnie lektura nie wciągnęła.
Nie przeszkadzał głośny szum silników, słabe światło, zmęczenie.
Czytałam na jednym oddechu pamiętnik, spisany ręką siostry najokrutniejszego siedemnastowiecznego angielskiego łowcy czarownic.
Mimo, iż to opowieść fikcyjna, to osnuta jest na podstawie fragmentarycznych danych, jakie przetrwały na temat osoby Matthew Hopkinsa i jego prywatnego życia.
Jako prawnik z niewielkimi dochodami, uczynił z polowań na czarownice zyskowny interes. Uznając plotki i pomówienia za wiarygodne dowody, skazał na tortury i śmierć ponad 200 kobiet. W zaledwie dwa lata.
Wystarczyły słowa zawistnych sąsiadek, odrzuconych adoratorów, czy mściwych znajomych.
Ofiarami padały najczęściej samotne kobiety.
Trudno powiedzieć, czy kierowało nim wrodzone okrucieństwo, nienawiść do kobiet, czy żądza zysku, bowiem za oczyszczenie wioski z czarownic otrzymywał sowitą opłatę.
Barwnie opisana opowieść, forma pamiętnika, dręczonej przez brata kobiety, przykuła mnie do fabuły.
Oprzytomniałam na moment w momencie uderzenie kół samolotu o płytę lotniska. Międzylądowanie, krótki oddech i znów nos wsadzony w czytnik, bo natychmiast muszę wiedzieć co dalej.
Potem SKM-ka i ostatnie strony.
I nadzieja, że po koszmarnych doświadczeniach bohaterka wreszcie odzyska wolność i nadzieję na nowe lepsze życie.
Cytat końcowy, rozwiewa nadzieję….
„Mam zamiar podjąć pracę w uczciwym spokojnym miejscu. Podoba mi się jego nazwa. To cicha niepozorna wioska, ale nazwali ją Salem, co – jak wiadomo- oznacza pokój”
Komentarze