
Po długiej serii literatury mrocznej, strasznej i krwawej, przyszedł czas na lekturę lekką, jak spódniczka baletnicy i różową jak pierwsze baletki.
Bo nie da się czytać tylko o zbrodni i miłości kończącej się zgonem. Dobrze jest wziąć do ręki coś, co przyniesie ukojenie sfrustrowanej psychothrilerami duszy.
Ewa Carla, rodaczka, współżyrardowianka, skromna, acz z pokładami literackiego zacięcia, popełniła książkę.
Trochę trwało nim „Baletnica” wsunęła się delikatnie w moje ręce. W pewien październikowy, jeszcze ciepły i słoneczny dzień, poznałam historię, jakich świat literatury jest pełen, a jedna zupełnie inną.
Bo miłość jest tak inna jak dwoje owładniętych nią ludzi. Muszą pokonać inne przeszkody, zawalczyć o inną przyszłość. Coś poświęcić, wybrać.
Dobrze czyta się historię osadzoną w znajomych realiach. Nie amerykańskich, szwedzkich czy zgoła kosmicznych.
Jeszcze lepiej obserwować metamorfozy bohaterów na drodze do nieuchronnego happy endu.
Bo w dobre zakończenie historii wierzyłam od początku.
Naprawdę. Nie zaglądałam na ostatnią stronę. Nie jestem podglądaczem.
Wiem też, że łatwo przychodzą rzeczy proste, a szczęśliwa miłość do takich nie należy. Trzeba cierpliwości i absolutnej pewności, że warto.
Kochać tą jedyną i tego jedynego. Bez względu na to co dzieli i co myśli reszta świata.
Z „Baletnicą” spędziłam dobrze czas. I pewnie sięgnę po kolejną opowieść, jeśli Ewa Carla zaostrzy pióro, spod którego spłynie historia o dobrym, dającym nadzieję, zakończeniu.
Komentarze