Żaba w jesiennym sosie

Jesienne dekompresja emocjonalna.

Przychodzi czas, kiedy krótszy dzień staje się zdecydowanie krótszy, do tego szary, mglisty i chłodny.
No cóż, w takim klimacie przyszło mi żyć.
I nie ma co kwękać, tylko zaakceptować.
Nie jestem naiwna i nie wierzę w polubienie zimnej i mokrej, bezsłonecznej aury.
Wierzę w akceptację stanu istniejącego. Tak jest uczciwiej.

Z tą akceptacja to też grubsza sprawa. Bo ponoć trzeba zaakceptować to, czego nie da się zmienić, a zmieniać to co się da.
Tylko skąd mam wiedzieć czy się da, czy nie.
Jaka ilość wysiłku oznacza, że czas się poddać? Czy da się na wejściu odkryć zjawiska, które poddadzą się manipulacjom?
Poza absolutnie oczywistymi, jak zawrócenie kilem Wisły, czy zmiana magnetycznych biegunów ziemi.

Często skuteczność zmiany zależna jest od wagi wysiłku. I decyzji.
Decyzja to podstawa.
Znam gościa z nadwagą. Dużą. Bardzo dużą. I z gigantyczną samoakceptacją. Z samooceną sięgającą chmur. Z miłością własną, której może pozazdrościć mister uniwersum.
Tu nie ma miejsca na zmianę.
Na nowe nawyki żywieniowe, na zmianę stylu życia. Jest akceptacja.
Dobre to czy złe, nie mnie oceniać. Bo, że niezdrowe, zwiastujące niezbyt długie życie i pojawienie się wcześniej czy później różnych komplikacji, to pewnik.

Z akceptującą życiową postawą żyje się komfortowo. Po co boksować się ze światem.

Tylko te akceptacje wszystkiego jak leci, kojarzą mi się z gotowaniem żaby.

Znalazłam się jakiś czas temu w garnku. To znaczy byłam już w nim od dawna. Woda robiła się coraz cieplejsza. A ja powoli się aklimatyzowałam. Do coraz cieplejszego ciepełka.
I byłabym się w całej tej szczęśliwości ugotowała. Na miękko.
Udało się wyskoczyć. Dziś leczę oparzenia pierwszego ( na szczęście) stopnia. I hoduję oczy dookoła głowy, by sprawdzić, czy wciąż widzę horyzont, a nie ściany garnka.

Takie jest życie, słyszałam od mojej mamy. Od babci. I wierzyłam w to, że muszę się na nie godzić. Bo społeczeństwo, bo tradycja, bo tak trzeba, bo tak nie wolno, bo co ludzie powiedzą.
Bo nie wolno się wychylać, bo skromność to cnota, a siedzenie w kącie to stan naturalny.
Pytam siebie, gdzie bym była, gdybym wciąż trzymała się tych reguł i zasad?
Czy potrafiłabym uśmiechać się świata, czy marsowa mina, zmarszczki smutku i szara twarz, byłyby moimi atrybutami?

Akceptuję siebie. Staram się lubić a w porywach nawet kochać. Podoba mi się ten stan.
I lubię zmiany. W sobie i dokoła siebie.
Najbardziej jednak lubię wolność i prawo wyboru, pomiędzy rzeczami które akceptuję a na które nie ma mojej zgody.

Wyłażę ze skóry by utrzymać wagę. Ze względów estetycznych ( akceptuję ten aspekt swojej próżności), ze względów zdrowotnych i ekonomicznych( szkoda mi kasy na nowe ciuchy).
A przecież mogłabym zaakceptować bezkrytycznie panią baryłeczkę. Kochać siebie pomimo wszystko, ponad wszystko.
( Opcja akceptacji wybiórczej wchodzi w grę.)

Patrzę na świat i podziwiem ludzi którzy go nie akceptują.
Różnych jego aspektów. Angażują się ryzykując niejednokrotnie życie i zdrowie.
Mam dla nich ogromny szacunek.
Brak akceptacji może wiele zmienić. Począwszy od obwodu w talii, po gospodarkę, politykę, ekologię.

Emocje jesienne mimo wszystko niosą w sobie wiele przemysleń.
I z tych przemyśleń wynika potrzeba zmiany. W sobie i na zewnątrz.
Małej lub dużej.

Na koniec prośba, pomyśl. Co możesz zmienić w sobie dla dobra świata i w świecie dla własnego dobra. Zanim horyzont zniknie za krawędzią garnka w którym powoli jesteśmy gotowani.

Komentarze