Wyprowadzam na spacer królewnę

Kiedy byłam mała, to chciałam być królewną.  Ot, takie zwyczajne dziewczyńskie marzenie. Najchętniej od razu, a jak już trzeba byłoby poczekać do dorosłości, to i niech tam, poczekam.

Bardzo proszę nie mylić z czekaniem na księcia na białym rumaku. Ja widziałam w sobie królewnę niezależną.  Własny tron, zamek, powłóczyste szaty i złocisty warkocz do samej…ziemi.  A książę? Na co mi on? Zresztą moje marzenie wykluło się w wieku, kiedy nie bardzo wiedziałam do czego taki księciunio  może być przydatny.

Lata biegły, marzenie się zmieniały, ale sentyment do długich spódnic pozostał. Potrzeba pełnej szafy, królewskich gestów, biżuterii także rozkwitła.  Skłonności do delegowania zadań musiałam się nauczyć.

I na tego księcia też nie czekam, bo może on już niemłody, a wręcz „stary pryk”. Tron pojedynczy, królestwo daje się ogarnąć wzrokiem. Daję radę sama.

Królewną nie zostanę, to pewne, bo ustrój nie sprzyjający i wiek bardziej dojrzały, a na carycę aspiracji nie mam.

Założę od czasu do czasu długą spódnicę, taką żeby trzeba ją było unosić przy wchodzeniu po schodach i wyprowadzę na spacer tą wewnętrzną księżniczkę.

Bo skoro dawno temu urodziła się w moich marzeniach, to wciąż żyje na skraju świadomości. Każe nosić wysoko głowę, trzymać się się prosto, nie dzwonić łyżeczką o filiżankę. I uśmiechać się, bo królewny są zawsze uśmiechnięte.

Nawet kiedy w środku dzieje się zupełnie coś innego.

Komentarze