
Dieta, dieta, dieta…
Któż nie padł ofiara trendów na szczupłość, zdrowość, witalność. Większość kobiet znajduje się na permanentnej diecie, przez większą część swojego życia.
Nie ma w tym sprawiedliwości. Nie ma też akceptacji siebie.
Z jednej strony poradniki zalecają samoakceptację, z drugiej część firm odzieżowych ustala rozmiarówkę na rozmiarze do chudego M.
Wchodzę do takiego sklepu i wpadam w kompleks. Czuję się gruba jak hipopotam. To nic, że w „normalnym” sklepie mieszczę się w M (lub ostatecznie L), jednak rozczarowanie pozostaje, że niem mam figury chudej nastolatki. Mimo teoretycznej świadomości, że nadmierna szczupłość zdrowa nie jest.
Podejmuję wciąż od nowa próby uzyskania tych pożądanych kształtów, by móc włożyć na siebie wszystko, cokolwiek mi się zamarzy.
Karmienie się złudzeniami…..
Będę szczera, mimo całej aktywności fizycznej, biegania, bardzo długich spacerów, efekty mam mizerne.
Bo błędy w żywieniu są. ( Choć złudzenia kalorii maja raczej niewiele.) Nie nagminne, nie karygodne. Raczej sporadyczne, niestety niwelujące inne wysiłki.
Do tego leki, z całym pięknym spektrum skutków ubocznych.
Więc karmię się tymi złudzeniami.
Są dietetyczne i z lekka motywujące.
A może karmię się nadzieją na to, że figura sylfidy da mi pełnię szczęścia i samoakceptacji. Rozwiąże wszystkie problemy, wyleczy z kompleksów.
Nie rozwiąże i czas przyznać to sobie z całą stanowczością.
Bo z zasady, przez większość czasu, jestem zadowolona z życia. Optymistycznie postrzegam świat i ludzi.
Ale od czasu do czasu miewam spadki nastroju. Głownie wtedy, gdy z samego poniedziałku z trudem wbijam się w świeżo wyprane dżinsy. Skurczyły się skubaniutkie! Uff…
Jutro będzie lepiej.
Oby.
Komentarze