Wszyscy mamy plany. Różne. Mniej lub bardziej odległe. Plany na jutro, na weekend, na sylwestra, na wakacje. Planujemy zmianę pracy, remont mieszkania, kupno psa. Generalnie planujemy życie.
Nikt nie planuje śmierci (no może poza skrupulatnym samobójcą, ale to temat na zupełnie inną opowieść).
To opcja, której nie uwzględniamy w planie B, C czy nawet T. Jej widmo ciemnieje na odległym horyzoncie przyszłości, dając całą masę czasu na życie. Na realizację planów, spełnienie marzeń o podróżach, lekcjach tańca, przebiegnięciu maratonu, czy zagranie (zaśpiewanie) w rockowej kapeli.
Dla niektórych przychodzi jednak chwila, kiedy w loterii życiowych zdarzeń losujemy czarną kopertę. Nowotwór inwazyjny. Choroba z kiepskim „piarem”. O grypach, wyrostkach i anginach wiemy dużo. Leczymy się domowymi metodami, stawiamy bańki, pijemy mleko z miodem a w ostateczności jedziemy po hardkorze i zgłaszamy się do doktora po antybiotyk. A rak?
Myśli jakie pchają się do głowy są tak czarne, jak kosmiczne czarne dziury. I trzeba sobie z nimi poradzić. Nikt tego za nas nie załatwi. Są „szczęśliwcy”, którym proponuje się psychologiczne wsparcie. Taką deskę ratunkową, na którą ja się nie załapałam. W tym całym przerażeniu, byłam sama. Siedziałam w poczekalni z wynikiem biopsji i czekałam na grom z nieba. Grom spadnie a ja obudzę się ze złego snu. Nic takiego się nie wydarzyło. Rozkład jazdy na leczenie, został mi przedstawiony w korytarzu szpitalnym, wśród pacjentów czekających na dzienną chemię.
Takie powiedzenie, że nie wiemy jak jesteśmy silni, dopóki bycie silnym nie stanie się jedyną opcją, stało się prorocze. Byłam silna nie dla siebie. Byłam silna dla przerażonych bliskich, którzy rozmawiając ze mną mieli w oczach lęk i taką jakąś wilgotność. To ja zapewniałam, że będzie dobrze, że dam radę. I chyba w sumie świetnie się stało. Gadałam, obiecywałam, zapewniałam, mając w sercu przegigantyczną nadzieję na „proroczość” moich zapewnień.
Rok leczenia, 16 cykli chemioterapii, operacja (sztuk 2), naświetlania (miesiąc sztuk 1), to był okres, kiedy działo się w mojej głowie, że ho,ho. Miałam wrażenia, że jakaś kosmiczna siła wzięła wszystkie moje wspomnienia, doświadczenia, emocje, nawyki, przedmioty, relacje i potrząsnęła kosmicznym łapskiem tak, że już nic nie było na swoim miejscu. Z pięknej budowli życia, które pieczołowicie składałam przez lata, zostało wiadro klocków. Coś na pewno da się z tego zbudować, ale nie będzie to ta sama konstrukcja.
Rok leczenia i rok dochodzenia do siebie. Czas na odrastanie włosów i paznokci. I czas na odrastanie marzeń i planów. Ze starych klocków da się jeszcze zbudować coś fajnego. Takie fajne życie, po długości i po szerokości. Z pasją, radością i sięganiem po to co kiedyś wydawało się niemożliwe. Bez samoograniczania, oglądania na konwenanse i cudze wizje na nasze szczęście.
Świat jest pełen propozycji. I nawet jeśli ” życie jest jak pudełko czekoladek i nigdy nie wiesz co Ci się trafii”, to zawsze będzie to czekolada.
Chyba, że wolisz czereśnie.
Komentarze