Nie lubię kłamców.
Obrażają moja inteligencję. Babską, wytresowana przez lata intuicję.
Nie lubię kłamstwa jako sposobu komunikowania się.
Nade wszystko jednak nienawidzę być okłamywana.
Faktem jest, że nie raz, w dobrej wierze kupiłam ściemę, bo bardzo chciałam wierzyć kłamcy.
Idealizowana postać ze szczerością w oczach i skrzyżowanymi palcami za plecami.
Była autorytetem, mentorem, idolem.
Była bliską osobą. Bliską sercu. Wtedy boli najbardziej.
Znasz prawdę, patrzysz w oczy i słyszysz bajki, jakich nie powstydziliby się bracia Grimm.
Serce płacze.
W głowie chaos neuronów poszukuje rozwiązania.
Wytłumaczenia, dlaczego nie można zwyczajnie, po prostu, powiedzieć jak jest.
Kiedy kłamca jest tchórzem, będzie łgał do ostatniej ostoi.
Przyłapany z ręką w mojej kieszeni, powie, że to nie jego ręka. Że wyciągał pająka, węża, skorpiona, czy jakąkolwiek inną jadowitą gadzinę.
Że chciał mnie chronić.
Bo co?
Prawda mnie zabije? Skosi z nóg niczym mroczny żniwiarz?
I nic już nie będzie takie samo?
Nie będzie. Aureola z jarzeniówki nad głową kłamcy dawno straciła blask.
Miga grożąc atakiem epilepsji, gdy na nią patrze.
Wiem, że jeszcze trochę a światło zgaśnie. Żadne naprawy nic nie poradzą.
Zaufanie jest jak zapałka. Jednorazowa. Nienaprawialna.
Potem już tylko ciemność.
Komentarze