Ostatni taniec z rogalikiem

Jak pięknie byśmy tańczyli wiedząc, że to nasz ostatni taniec? Jak bardzo zatracilibyśmy się w muzyce, jej melodii i rytmie?
Jak mocno objęlibyśmy partnera/partnerkę?

Czy wyjęłybyśmy z szafy najpiękniejszą suknie i buty?
Otuliły bogato aromatem ulubionych perfum, choć to ich ostatnie krople.

Która melodia jest tą najulubieńszą? Ognista czy romantyczna?

Nigdy nie wiem czy taniec jest jednym z wielu, kolejnym czy ostatnim. Ostatnim tego wieczoru, tego roku, z tym partnerem.

Ulubiona suknia, trzymana na nadzwyczajne okazje, które kiedyś nadejdą, bądź nie. Buty z obcasem niczym drapacz chmur. Torebka wysadzana diamencikami. Koronkowa bielizna w kolorze, który nie przystoi damie.
Pokażę im świat, pokażę się światu, bo skąd mogę wiedzieć, czy to nie ostatnia szansa, ostatni bal.

Kiedyś odkładałam na później. Na specjalne okazje, wyjątkowe okoliczności, o których myślałam, że nadejdą. Być może tak, już jutro, a być może nie.
Marne szanse na herbatkę u królowej, kawę z prezydentową, czy raut u burmistrza. Dużo większe na lunch z przyjaciółką, wypad na szybką kawę, czy do kina.

Kto powiedział, że rzeczy trzeba dzielić na codzienne i świąteczne, wyjątkowo piękne i szaro zwyczajne?
Kiedy wybieram się do teatru, na rodzinne spotkanie, uroczystą kolacje, długo wybieram strój i dodatki. Ma być wyjątkowo. Mam się czuć wyjątkowo. Mam wyglądać wyjątkowo. To specjalny czas.

A kiedy wstaje rano, dajmy na to w poniedziałkowy poranek, wciągam na tyłek dżinsy, sweter obojętne jaki bo wszystkie do dżinsów pasują, ładuję na ramię torbę codzienną i praktyczną i ruszam w świat.
Jak się wtedy czuję? Dokładnie tak jak wyglądam. Szaro, zwyczajnie, praktycznie i codziennie.

A jeśli to mój ostatni dzień? Jeśli szmaragdowozielony sweter kupiony nie na wyprzedaży, nigdy nie zobaczy świata? Jeśli nie poczuję świątecznej ekscytacji w poniedziałkowy poranek?

To co piszę, to już historia.
Dziś poniedziałek jest wart nowych kolczyków i starannego makijażu.

Wtorek, cudnej bielizny z kobaltowoniebieskiej koronki. Co z tego, że nikt nie widzi. Wystarczy świadomość, jej obecności, budząca błysk w oku.

Środa, bywa dniem absolutnie nieświątecznego wyjścia do kina. Może na przekór światu w kapeluszu lub czapie z ogromnym pomponem. A w kinie zamiast popkornu przemycona kanapka.

Czwartek, to dzień kupowania sobie kwiatów bez okazji. Można by je zamienić na czekoladki, jak ktoś jest w przyjaźni z metabolizmem.

W piątek, odpoczynek i nicnierobienie z Netflixem w tle. Może lampką wina?

A w sobotę, skoro cały tydzień był udany, ustawię na sztaludze obraz od tygodni domagający się kontynuacji. Może wałęsanie się po lesie z psem? Przez kilka godzin, jeśli pogoda pozwoli? A potem romantyczna kolacja ze wzmiankowanym psem w restauracji. Panna potrafi się zachować, wstydu nie przyniesie.

W niedzielę odkurzę, wstawię pranie, poprasuję przed telewizorem albo słuchając muzyki. Czemu nie? To przecież mój osobisty rozkład jazdy.

Wybiorę średnio ekstrawagancki zestaw ciuchów na poniedziałek, by rano nie tracić czasu.

Bo poniedziałkowy poranek ma być spokojny, z kawą i rogalikiem. Cieplutkim, prosto z piekarni, bo a nuż to mój ostatni rogalik?

Komentarze