Bycie sam na sam ze sobą to niezła lekcja samoakceptacji. To zgoda na te wszystkie głosy zagłuszane zazwyczaj przez codzienny gwar zwykłych spraw. Przez radio, telewizję, rozmowy z byle kim o byle czym.
To uszy szeroko otwarte na słowa których nie słychać, ale które czuć wewnętrzną wibracją radości lub smutku, spokoju lub lęku, echa wspomnień lub wizji i marzeń.
Rzadko w sposób zamierzony pozostaję w samotności.
Lubię jak się dzieje, jest kolorowo, głośno, towarzysko. Z zewnątrz płynie strumień bodźców niosących fale endorfin.
Otulam się nimi, oklejam niczym brokatowym klejem i zbieram w kieszenie na zapas.
Na te chwile niechcianej ciszy czterech ścian. Na milczący telefon, wyłączony telewizor i brak wciągającej fabuły w stercie leżących obok fotela książek.
Listopad to dla mnie czas tęsknot.
Nieuświadomionych, pragnących absolutnie nie wiadomo czego.
(Z pewnością nie nowej pary butów, czy ekstrawaganckiej czapki)
Nostalgii za słońcem, zielenią, piegami na nosie i poziomkami. Za poranną kawą na balkonie, wiosennym linieniem futra mojego psa.
Tegoroczny listopad dokopuje nieregulaminowym ciosem poniżej pasa, zabraniając spotkań, uścisków, wypadów. Każe siedzieć w domu, słuchając tego dziwnego zawodzenia dochodzącego z głębi klatki piersiowej.
Zagnieździł się wewnątrz mnie jakiś obcy i opowiada niestworzone historie, że listopad zostanie już na zawsze, na drzewach nie wyrosną liście. Huśtawki nie będą się huśtać a karuzele kręcić.
Lizaki będą smakowały kałużą, kałuże będą pochłaniać każdy, chcący je przekroczyć kalosz.
Obcy we mnie szarpie wnętrzności obiecując grypę, anginę, katar, bezsenność i kwaśne, pełne pestek mandarynki.
Ten obcy to ja.
To ta część cienia, schowana zawsze za uśmiechem, radością życia, permanentnym optymizmem i eksplozją pomysłów.
Nie da się żyć na pełnej euforii, żeby nie wiem jak się upierać.
No to się nie upieram.
Pozwalam gadzinie wychylić zębaty, kostropaty łeb na świat.
Wychodzić na coroczną przepustkę w listopadzie. Poudawać, że ma nade mną władzę, rządzi, dyryguje, decyduje.
Pobędę trochę smutna. Może trochę popłaczę o zmierzchu, z nosem w pełnym zrozumienia psim futrze. Teraz jest na to idealny czas. Czas na smuty i beznadzieje. Na żałość i pretensje do świata. Na bezradność i ból pleców.
Jak nie w listopadzie, to kiedy?
Daj Sobie czas na smutek. Na żal za utraconym i tęsknotę za tym co przed Tobą.
Pogódź się, że raz w roku przychodzi listopad i przynosi ze sobą to wszystko, czego nie tolerujesz przez pozostałe miesiące.
Jeśli będzie Ci łatwiej, odhaczaj w kalendarzu dzień za dniem.
I gdy przyjdzie grudzień, gdy pewnym gestem odsłonisz ostatnią barwną kartę kalendarza, wepchnij obcego do wewnętrznej celi. Zahibernuj w niskiej temperaturze i zapomnij o nim na rok.
I uwolnij radość z byle czego i ze wszystkiego.
Szkoda życia na smutki.
Wydłubuj z każdego dnia małe i większe powody do uśmiechu. Niczym bakalie z nafaszerowanego nimi keksu.
Bo grudzień to za chwilę święta, a po świętach, dosłownie o rzut beretem…. wiosna.
I jak tu się nie cieszyć.
Komentarze