Umowa na życie ma jeden haczyk. Nie jest bezterminowa, to wie każdy. Jednak nikt nie wie ile dostał w pakiecie.
Pamiętam jak wracałam ze szkoły z przyjaciółką. Przegadane przerwy to było zbyt mało. Odprowadzałyśmy się od jednego rogu do drugiego i na odwrót. A w domu stygły obiady.
Ale były jakieś ważne sprawy do omówienia, emocje do podzielenia. Plany na sobotę lub na resztę życia.
I tak przedreptałyśmy podstawówkę i liceum. Rozdzieliły nas studia i miejsce zamieszkania.
Jednak każde spotkanie w czasie świąt czy ferii, było jak kontynuacja przerwanej wczoraj rozmowy. Bez przerw na niezręczne milczenie, bo nie ma o czym mówić. Zawsze było.
O pracy, dzieciach, partnerach. I o marzeniach. Tych spełnionych i tych co dopiero ustawiły się w kolejce.
Były śmiechy i wzruszenia. Niczym podróż w czasie.
A potem przyszła ostatnia rozmowa.
Wtedy, kiedy ja byłam prawie na finiszu swojej terapii. Kiedy miałam pewność, że będzie dobrze.
U niej nie było dobrze. Było bardzo źle. Zbyt późno zdiagnozowany nowotwór kości. Cała masa zmian wtórnych. Samozłamanie kręgosłupa i paraliż.
Wysłuchałam jej, sama będą jeszcze w szpitalu.
Dodawałam nadziei, bo przecież ja ją miałam. Naprawdę. Liczyłam, że jakaś terapia, gorset, cokolwiek.
Że dziewczyna z którą przegadałam kilometry życia, będzie dalej na drugim końcu słuchawki. Na zawsze.
Kiedy kończyłyśmy tą trudną rozmowę, powiedziała, Ewcia, chciałabym cię jeszcze usłyszeć.
Nie usłyszała. A ja przez kilka tygodni dochodziłam do siebie.
Wyjechałam na tydzień nad morze, by lutowy wiatr oczyścił mi duszę choć trochę. Sama przemierzałam kilometrami plażę, borykając się z tęsknotą za przeszłością i za przyjaciółką.
Przechodząc bolesny proces akceptacji tego, co niemożliwe.
Minęło dwa i pół roku.
Moje życie nabrało tempa.
Serwuję sobie pakiet zdarzeń, doświadczeń i emocji, ze świadomością, że moja przyjaciółka nie dostała od losu tej szansy.
Ja dostałam i dlatego nie mam moralnego prawa zmarnować nawet minuty.
Bo życie niesie ze sobą ogrom możliwości. Oferuje dary, które przy odrobinie wysiłku możemy chwycić w dłonie.
Kiedy siedzę wieczorem na kanapie, to nie dlatego, że nie mam pomysłu na ten czas. To siedzenie planowane, na film i dzierganie gwiazdkowych szalików. A potem wsiądę w pociąg i pojadę do teatru. Nie mam zbyt blisko, ale to nie koniec świata.
Kupię książkę, ulubionego autora, albo coś zupełnie nie w moim guście. Może okaże się strzałem w dziesiątkę.
Kupię bilety na koncert. Na styczeń, czy na lipiec. Wtedy mogę cieszyć się dłużej. Na zapas.
Zaplanuję wakacje na jesień przyszłego roku.
Nazbieram, zupełnie nie wiem po co, pełne kieszenie kasztanów, żołędzi i pogubionych przez ptaki piórek. Zrobię bukiet z liści. Uśmiechnę się do wiewiórki.
Bo dostałam od życia prezent. Dostałam życie, ale jest jeden haczyk. Nie wiem ile.
Nikt nie wie ile, ale mało kto o tym myśli. Ja myślę, każdego dnia, że gdzieś jest tam jakiś koniec.
A póki co każdy dzień to prezent. Podarunek, jajko z niespodzianką.
Rozwijam szybko.
Nie czekając aż czekolada rozpuści się w dłoni.
Komentarze