Lubię fotografować przyrodę. Małe wycinki zieloności, które trudno zauważyć na co dzień. Zmuszona do ogarniania całokształtu, by nie zgubić się w lesie, wyłapuję aparatem fragmenty kosmicznej układanki. I dopiero w domu oglądam te cudeńka.
Garść diamentów nie wzbudzi takiego zachwytu, jak ten jeden jedyny, oprawiony w skromną oprawę.
Jeden listek, szyszka, kawałek kory, niezauważalne w całej masie podobnych. Złapane chciwym okiem aparatu, ukazują unikalne piękno.
Lubię fotografować wycinki z życia. Odkładam je na później. Na nostalgię, deszczowe popołudnia.
Wyjmuję album i zaskakuje mnie ulotność pamięci. Dopiero zdjęcie potrafi wyzwolić strumień wspomnień. Zdarzenia o których dawno zapomniałam.
Ulotność czasu. Jego niezależność. Ludzie, których obraz zatarł się z biegiem lat.
Mój obraz sprzed lat. Patrzę na czarno biały obrazek dziewczynki z kędziorkami. W krótkiej letniej sukience. Na panienkę idącą do komunii, na nastolatkę, skromną i wycofaną. Na zakochaną i roztańczoną na studniówce. A potem przemęczoną i zaniedbaną młoda kobietę, z dwójką małych dzieci. Na zdjęcia dzieci, zmieniających się młodych ludzi. Czas pędzący z kosmiczną prędkością. I kolejne studniówki, prawie dorosłych kawalerów. Ich zdjęć jest najwięcej, bo byli (i nadal są) najważniejszymi bohaterami wszystkich wartych upamiętnienia chwil.
I znowu ja. Czas kiedy powoli odnajduje się w życiu i byciu dla siebie.
Koncerty, wernisaże, podróże. Pies, który żył zbyt krótko jak na ludzkie standardy.
Ludzie, którzy pojawili się i zniknęli. I Ci którzy pojawili się i trwają niezmiennie.
Życie toczy się dalej, a ja dalej robię zdjęcia. Nie zawsze mam czas na wywoływanie i obróbkę. Wiem jednak, że są. Kolorowe obrazki z wystawy zwanej życiem.
Komentarze