
Lubię zmiany.
Dwa razy do roku przestawiam stół z wzdłuż na w poprzek. Nic innego nie mogę przestawić.
No mogę zmienić obrus, świecznik, wazon na stole.
Zmieniam drobne aranżacje.
W szafach i szufladach przekładam klamoty, szukając tego jedynego, właściwego logistycznie uzasadnionego rozwiązania.
Taka zreorganizowana przestrzeń sprawia, że lepiej mi się myśli. Coś się zmieniło.
Ja coś zmieniłam. Wpłynęłam na maleńki kawałek rzeczywistości.
Mam ochotę na jakieś większe zmiany. Te z kategorii mocno życiowych. Takich, co to wywracają życie do góry nogami.
Zmiana pracy, zawodu, wyprowadzka do innego miasta.
Niestety, na myśl o porzuceniu całej przeszłości, historii życia, wyrwania z korzeniami, dostaję ataku paniki.
Coś ściska za gardło, a ja czuję jakbym zmniejszała się w sobie, traciła siły, wiedzę, umiejętności i wiarę w siebie.
Zapuściłam głęboko korzenie. Bardzo głęboko. Starych drzew się nie przesadza.
Ogrodnicza wiedza temu przeczy, bo są technologie, urządzenia, dźwigi i kopary. Przy odpowiednim podejściu wszystko jest możliwe. Nawet bardzo duży okaz można z sukcesem osadzić w nowym miejscu. Ratując mu życie przed rozwijającą autostradową wstęgą,
Czy zatem, gdy jedyną alternatywą jest wyrwanie z ziemi korzeni, pokraczne przemieszczanie się skądś dokądś, da się to zrobić?
Czemu dopiero w chwili ostatecznego zagrożenia podejmujemy decyzje o zmianie.
Czytam z zapartym tchem historie i opowieści ludzi, którzy właśnie w jesieni życia postawili swój świat na głowie. Przebrnęli przez lęki, mdłości i zawroty głowy, by odnaleźć swoje miejsce na ziemi, w przestrzeni i czasie.
Czas nie poczeka.
A zmiana może boleć. Mniej jednak, niż tkwienie w miejscu, w którym jest nam niewygodnie.
Drążę więc koncepcje, pomysły i wizje. Chcę coś zmienić.
Choć wiem, że nie zawsze chodzi o to by zmieniło się na lepsze, a o to, by zmieniło się na cokolwiek.
Komentarze