Krwawe walentynki, opcja dla odważnych

Sezon biegowy rozpoczęty. W klimatach iście zabawowych.

Uwielbiam konwencję Run or Death. Biegaczy podchodzących do imprezy z przymrużeniem oka, kandydatów na zombi w kreatywnych ociekających krwią przebraniach. Zastępy charakteryzatorek, dwojących się i trojących, by dopasować do strojów makijaże, skomplikowane i mroczne. Zaskakująco niepowtarzalne.

Patrzyłam im na ręce, towarzysząc mojej osobistej zombiastycznej ekipie. I wiem na pewno, że technika to za mało. Dziewczyny mają polot, fantazję i talent. I oczywiście niekończące się zapasy sztucznej krwi. Kilku dopracowanych zombiaków, wysłanych do parku w spokojne niedzielne popołudnie, zaowocowałoby pewnie paniką i zawałami serca. Majstersztyk.

Pogoda dopisała. Mimo klimatycznych pochmurności, przez suchy i bezwietrzny las, biegło się komfortowo. Poza tymi kilkoma strefami, w których czaili się zombi, by pozbawić nas szarfy/życia. Dawali z siebie wszystko. Po imprezie populacja biegających nieumarłych z pewnością wzrosła. No cóż, może następnym razem się uda. Nie rozpaczam. W końcu chodzi o zabawę w koleżeńskim i rodzinnym gronie. Zabawę pełną ruchu na świeżym powietrzu, Pełną śmiechu i kosmicznej ilości wzajemnie robionych fotografii.

Run or Death to najbardziej malowniczy bieg w jakim brałam ( kilkakrotnie) udział. Z pomysłem i obsługą na najwyższym poziomie.

Bez gonitwy za życiówkami, z przerwami na trasie, by cyknąć fotkę z wyłaniającym się z krzaków monstrum. I z medalem na mecie, stanowiącym ozdobę niejednej kolekcji.

Tą biegową imprezę potraktowałam absolutnie przyjemnościowo.

Charakteryzacja moich zombiastych, bieg przez urokliwy las, wspólny obiad w restauracji dzielonej z innymi biegaczami i nieumarłymi.

Spokojny powrót do domu z dużą jeszcze porcją słonecznej niedzieli do wykorzystania.

A skoro spaliłam trochę więcej kalorii, to pobiegowe małe co nieco mogło być ciut większe.

I czego chcieć więcej?

Komentarze