Jak zaczęłam biegać?

Nigdy nie byłam fanką sportu. Aktywność fizyczną wybierałam raczej z rozsądku i bywały to częściej jakieś zajęcia taneczne, aerobic, belly dance, salsa. Czasem siłownia i joga. Na siłowni nużyła mnie monotonia i muzyka. Zupełnie nie z moich fonicznych preferencji. Nienawidziłam być spocona, tarzać się po wątpliwej czystości podłogach sal gimnastycznych. Przebierać w szatni, do której docierały aromaty z męskiego sektora przebieralni. Bo panowie jak już ćwiczą, to po całości. I męskim feromonem też sieją po całości. Można przywyknąć albo wręcz polubić. Mnie te klimaty nie uwiodły. Była też Joga i było super. Do czasu, kiedy zaczęłam ziewać głową w dół. Najlepiej czułam się w tańcu.

Bieganie było abstrakcją. Pozbawioną zupełnie logiki czynnością. Bo ja jestem takim trochę zadaniowcem. Potrzebuję celu. To, że korzyści zdrowotne, ciśnienie, endorfiny i inne takie dobrodziejstwa, rozumiem. Można pobiec do końca drogi, ale tam na końcu musi być COŚ. To coś, po co warto wypruwać nie zawsze metaforyczne wnętrzności.

I w tym momencie pojawił się On. Maratończyk. Opowiedział swoją historię, o początkach, wybieganych kilometrach, startach, życiówkach. Kilometrach, kilometrach, kilometrach i emocjach. Przed, w trakcie i po 42 kilometrach. Zainspirował. Niekoniecznie do maratonu (choć ten w sferze marzeń pozostaje), ale do biegania w ogóle.

Pomysł kiełkował nieśmiało. Wyjechałam na 2 tygodnie na Sri lankę. I w tropikalnych klimatach decyzja dojrzała. Wrócę i zacznę. Był 29 listopada, kiedy o siódmej rano przywdziałam pierwsze lepsze sportowe buty, czapkę i dres. Wybiegłam w szary świt, żeby poczuć euforię biegacza.

Coby zapewnić sobie motywację, wyznaczyłam cel. Pobiec moje pierwsze 10km. Wybrałam Orlen Warsaw Maraton, bo Warszawa blisko i czasu prawie 5 miesięcy na przygotowania.

Cel był, biegane było. I były kontuzje. Po kilkunastu tygodniach treningu, wpadł mi w ręce artykuł ” 10 błędów początkujących biegaczy”. Ha, popełniłam je wszystkie. Na własnej skórze i stopach poczułam przeciążenia tempem i dystansem. Trzeba było włączyć rozsądek, a emocje i ambicje chwilowo wsadzić do kieszeni.

Pierwszy start, pamiętne 5 kilometrów w biegu Tropem Wilczym. Po trzech miesiącach biegania po leśnych i podmiejskich ścieżkach stanęłam na starcie. Nieśmiało, bo we własnym mieście. Znajome twarze… Dużo młodsze.

Pobiegłam. Przez miasto, przez las, obok swojego domu, uliczkami. Adrenalina podkręciła mi tempo na kilkuset ostatnich metrach. Doping przed metą, META, a po jej przekroczeniu sam Pan prezydent miasta udekorował mnie medalem. Moim pierwszym. To był ten moment, kiedy poczułam, że to jest to.

Będę biegać.
A czy do tej euforii dobiegłam i o pierwszej dziesiątce następnym razem.

Komentarze