Venom, kosmiczny schizofrenik

Lubię świat superbohaterów. Uniwersum Marvela pełne niezwykłych postaci karmi mój apetyt. Na niezwykłość, super moce czy międzygalaktyczne intrygi. Staram się oglądać wszystkie ekranizacje na bieżąco.

Z różną satysfakcją, bo raz lepiej raz gorzej. Generalnie jednak dostaje na tacy to co zamawiam.

Może nietypowy gust jak na panią w wieku.. hm.. no cóż, pomińmy szczegóły.

Dobry bohater, antybohater, dramaturgia wisząca w każdej scenie. Bohaterstwo, braterstwo, poświęcenie. W imię dobra kraju, kontynentu, planety. Czasami naszej, czasem innej.

I ten dobry bohater, nie zawsze jednoznacznie poprawny.

Jakiego zatem tym razem dostałam superbohatera?
Niejednoznacznego w sposób dosłowny. Dwóch w jednym.

Venom zachwycił mnie, bo znużona gładkością Avengersów, dostałam postać niezbyt uczciwą, niezbyt szlachetną, jednak z nutką romantyzmu. Walczącego ze złem. Bo to się akurat nie zmienia.

Eddie Brock, na skutek wypadku w laboratorium stał się ….. nie, nie powiem, bo do kina iść trzeba. Kto czytał komiks, nie będzie miał niespodzianki. Kto nie czytał, niech wygodnie usiądzie w kinie i cieszy dobrą zabawą.

W moim odczuciu, film nie był przeładowany efektami. Owszem były i to świetne, ale w doskonale wyważonej proporcji.
Trzymał w napięciu i ustawiał sympatię po stronie tego dobrego.
Klasyczne pościgi i ucieczki przed radiowozami 🙂 Uwielbiam wzlatujące w powietrze samochody ( zazwyczaj radiowozy). Wszystko to dzieje się niezwykle estetycznie, elegancko i bez rozlewu krwi.

Nawet sam Venom, postać dość makabryczna i nie z tego świata, daje się polubić, gdy staje  się jednym z nas. Czuje się ziemianinem.

I lubimy go, trzymamy kciuki, za zwycięstwo w walce z tym złym.

Choć mieć go za zięcia ? Niekoniecznie.

Komentarze