Mamma Mia, o rety!

Babcia wpajała mi w dzieciństwie, że jak nie mam nic dobrego do powiedzenia, to lepiej milczeć. Ale skoro już wybrałam się do kina to coś napiszę. W końcu to nie mówienie.

Czego zatem doświadczyłam? Rozczarowania. Choć to moja wina, a raczej wina moich oczekiwań. Nie trzeba było oczekiwać. Po obejrzeniu części pierwszej, liczyłam na co najmniej dobre wrażenie. Nie było dobre.

Zaznaczam jednak, że to co tu piszę, to wyraz moich subiektywnych odczuć. A mój subiektywizm umierał z nudów. Konał w mękach oczekując czegoś nowego, zaskakującego, bawiącego. Być może aktorzy na planie bawili się lepiej niż ja. Ja naprawdę nie wymagam wiele. Może tylko tego, żeby gwiazda Mamma Mia nr jeden, pokazana na plakacie na pierwszym planie, pojawiła się w więcej niż trzyminutowej scenie na finale. Kocham Meryl Streep, szanuję i podziwiam. Jej kreacja w pierwszej części trzymała film w kupie. W drugiej części nic nie trzymało. Nawet limit hitów Abby, wykorzystany w pierwszej części, w drugiej się wyczerpał. A piosenek było duużo. Tak dużo, że nie bardzo wystarczyło miejsca na bogatszą fabułę.

Sytuację pogorszyła tylko Cher, wkraczająca na scenę z twarzą tak sztuczną, że o pokazywaniu emocji i gry aktorskiej trudno wspomnieć. Może autorzy chcieli zakończyć film mocnym akcentem?
Na szczęście Meryl Streep w pożegnalnej scenie przywróciła mi wiarę w sztukę kinowo-filmową. Z twarzą usianą zmarszczkami, kilogramami których ciut od poprzedniej części przybyło, uśmiechem, mogącym kruszyć mury. Prawdziwa, piękna, idealna. Starości przechytrzyć się nie da. Można ją tak jak ta niezwykła aktorka oswoić i uczynić z niej aktorski atut. To było budujące. I tylko tyle wyniosłam z tego filmu. Z tych kliku króciutkich scen, dzięki który daję sobie zgodę na starość. Mądrą, piękną, prawdziwą. Może tylko będę zmieniać kolejność. A film?

Idealny do przytulanek w ostatnim rzędzie. Miła muzyka, klimat, i dużej straty nie będzie jak przegapimy scenę.

Komentarze