Lubię zacząć tydzień z przytupem, bo podobno jaki poniedziałek, taki cały tydzień.
Wybrałam się więc do teatru. Niezbyt spontanicznie, bo bilet wisiał przypięty do korkowej tablicy od miesiąca.
Spektakl wybrany starannie.
Taki pewniak, z tych, co z góry wiadomo, że będzie idealnie. Bez niespodzianek.
I było.
Shirley Valentine w monodramie Krystyny Jandy.
Właściwie mogłabym poprzestać na tym, bo legenda polskiego teatru nigdy nie zawodzi.
Ale nie chodzi o recenzowanie sztuki, bo to zrobili już inni.
Chodzi o emocje, jakie sztuka wzbudziła we mnie.
Niewidzialna dłoń chwyciła mnie za serce i trzymała od pierwszej do ostatniej minuty.
W bohaterce widziałam siebie i wiele znajomych kobiet.
Zajawki z ich młodości, dojrzałości i tego jak żyją dziś.
Powolny proces umierania miłości i marzeń.
Zagubienia siebie w codzienności i prozie życia.
Utrata własnego ja, na rzecz ja żona i ja matka.
Nie ma nic złego w byciu żoną i matką, kiedy w tym wszystkim zachowujemy odrobinę przestrzeni dla własnej indywidualności.
Ale jest nadzieja.
Gdy niczym Shirley, odnajdziemy w sobie odrobinę siły, ciut odwagi i kogoś kto pokaże nam, że można żyć inaczej.
Nie dziwię się widzom, którzy oglądają sztukę kilka razy.
Ja też wrócę na widownię, by zauroczyć się magią i talentem Krystyny Jandy i odkryć mądrość, którą za jednym razem trudno wchłonąć.
Ze ściśniętym gardłem i szklistymi oczami biłam brawa, dołączając do stojącej owacji.
Piękne wzruszenia.
Dziś czuję się odrobinę piękniejsza, ciut mądrzejsza i troszkę odważniejsza.
Dobry teatr, to coś, co powinno być zapisywane na receptą zamiast antydepresantów, z pełną refundacja.
Komentarze