Wrażenia z filmu „Mission: Impossible – Fallout (2018)”
Jak to się dzieje, że niemożliwe staje się możliwe? Jeden człowiek, daje radę ocalić świat przed zagładą. Przed całą gromadą złych ludzi, chcących nasz piękny świat wysadzić, podpalić, zburzyć, zatruć epidemią…..
To nie taki zwyczajny człowiek, ale agent od super niewykonalnych misji.
Szósta część opowieści, więc można mieć obawy, że wszystkie triki zostały wykorzystane, tajemnice wyjaśnione a super moce głównego bohatera z lekka wypłukane.
Wszystko powinno być oczywiste i przewidywalne. No więc jak przewidywałam, zaliczyłam dwie godziny przedniej zabawy. Mimo, że o intrygach polityczno-masońskich powiedziano bardzo wiele, nadal twórcy mają pomysły na teorie spiskowe, tajne organizacje i czarne charaktery, którym głęboko na sercu leży los ludzkości. Szczególnie nadmiar jednostek ludzkich, sprawiający zamęt, siejący ekologiczny horror i ogólnie przeszkadzających doświadczać szczęścia wybrańcom
Tom Cruise po raz kolejny ratuje świat. W bardzo spektakularny jak zwykle sposób. I mimo, że oglądam go w tej roli po raz kolejny, to czas upływający pomiędzy kolejnymi ekranizacjami jest tak długi, że poprzednia fabuła zaciera się w pamięci.
Gdyby przyszło mi oglądać Mission Impossible ciurkiem, jedna część po drugiej, to chyba miałabym wrażenie, że oglądam wciąż ten sam film.
I właściwie, co z tego. W kinie akcji liczy się akcja a tej tak od jednej trzeciej filmu nie brakuje. Pościgi samochodowe, wylatujące w powietrze i dachujące radiowozy w ilościach hurtowych gwarantowały dobrą zabawę.
Bardzo sympatycznie przedstawiona ludzka postawa agenta, nie licująca z wykonywanym fachem. Bo przecież nasza sympatia musi być po jego stronie. Moja w każdym razie była.
Z zapartym tchem obserwowałam balansowanie helikoptera między skałami wąwozu, przy rozbrajaniu bomby z atomowym wkładem trzęsły mi się ręce, a kiedy w ostatniej sekundzie udało się wyjąć zapalnik, odetchnęłam z prawdziwą ulgą.
Nasz świat po raz kolejny został uratowany. Przed jednym szaleńcem.
Emocje, dobra zabawa, a potem chwila przy kawie i zaduma.
Co nam bo bohaterach? Może są potrzebni do tej odrobiny wiary ludzi, która nie pozwala nam wystrzelać jak kaczki tych wszystkich, którzy z żelazną konsekwencją i niebywałą skutecznością niszczą świat.
Nie trzeba atomówki. Sami zakopiemy się w śmieciach, utuczymy sztucznym żarciem, przenikniemy przez wyświetlacze i monitory do wirtualnego świata, by tam wieść pikselożycie.
Ot, taka mała dygresja, czy aby warto nas ratować. Nas ludzi, bo nie wszyscy i nie zawsze na ten ratunek zasługują.
Ale to akurat mój osobisty eko wojownik się odezwał.
Komentarze